niedziela, 8 listopada 2015

Od Luizy

Jadąc samochodem, wsłuchiwałam się w bębniące rytmy piosenki, które leciały z radia. Miałam pewne wątpliwości, czy aby na pewno jest to dobra decyzja o zamieszkaniu w akademii.
Dojechaliśmy tam, tak około godziny 18:30.
Wyszłam z auta zatrzaskując drzwiami. Przez chwilę stałam bezruchu, wpatrując się w budynek, po czym obróciłam się napięcie i ruszyłam ku przyczepie dla koni. Otworzywszy ją i spojrzawszy na niezbyt zadowoloną klacz, zobaczyłam w jej oczach przerażenie i strach. Wiadomo to na pewno jest dla niej szok.
Wzięłam z bagażnika uwiąz i przyczepiłam go za skórzany kantar klaczy. Następnie wyprowadziłam z przyczepy na żwirową drogę i przywiązałam ją do drewnianego słupka.
Podchodząc znów do bagażnika zgarnęłam swoje torby i cały sprzęt dla konia. Podczas pożegnania z ojcem, wypytywał mnie ze sto razy, czy jestem pewna tego, iż chcę tu zamieszkać. Moja odpowiedź zawsze brzmiała tak samo, czyli: tak!
Nie czekając, ani chwili dłużej, ojciec wsiadł w swojego czarnego mercedesa i odjechał.
Po zaprowadzeniu Arabelli na padok, ruszyłam ku akademii.
Przydzielono mi pokój numer 4. Z tego co pamiętam to jest na pierwszym piętrze, a więc nie pozostało mi nic innego jak tylko tam się udać.
Przekręcając kluczyki i otwierając drzwi, dopadł mnie zapach perfum. Było już wiadome, że sama nie będę tu mieszkać. Zamknęłam ostrożnie drzwi i uważnie przyjrzałam się pokojowi. Znajdowałam się właśnie (przynajmniej tak mi się wydaje), takim jakby małym holu, prowadzącym do tak jakby nie dużych pomieszczeń bez drzwi. Zajrzałam do każdego z osobna, lecz nikogo nie było. Mój mały "przedział" rozpoznał przez to, iż był pusty, w takim sensie, że nic na pułkach i na łóżku nie było. Podeszłam do łóżka i rozłożyłam tam swoje rzeczy. Łóżko było nawet spore, a pod nim miękki, biały, wełniany dywan. Nad łóżkiem znajdowało się wielkie okno, gdzie miałam piękny widok na padoki, pola i lasy. W ogóle podoba mi się wszystko. Mam nadzieję, że żadna współlokatorka nie ma uczulenia na koty, ponieważ moja koteczka Melissa będzie dopiero przywieziona pojutrze, przez mojego "kochanego braciszka". Przywiezie mi ją przy okazji, bo z tego co pamiętam to miał po coś przyjechać do Miami, a więc czemu nie...
Nie zdążając się rozpakować, poszłam sprawdzić, co tam u Arabelli. Mam nadzieję, że nie dostała szału...
Wychodząc na zewnątrz poczułam zimny wiatr, uderzający w moją twarz i odgarniając mi włosy. Podchodząc do ogrodzenia, stała blisko mnie bardzo wysoka, ciemnogniada klacz. Wyciągnęłam ku niej rękę, aby ją pogłaskać, z początków prychała nie chętnie, ale w końcu się przełamała.
-Śliczna jesteś - szepnęłam, odgarniając jej kilka ciemnych kosmyków, które opadały jej na oczy.
Lekko drgnęłam, gdy za mną przemówił niski głos. Odwróciwszy się, ujrzałam wysokiego chłopaka z ciemnymi włosami.
(John?)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz