Pół godziny później sprowadziłem Diamand Afrody z powrotem do boksu, gdzie oczywiście calutka się wytarzała. Te baby. W czasie gdy panna Otrocinowana dalej robiła to co najbardziej lubi, poszedłem do siodlarni po cały sprzęt i szczotki. Oczywiście moje cudowne szczęście znów mi dopisało i ktoś zwinął mi jedno strzemię. Cudownie. W ogóle kto kradnie tylko jedno strzemię z pary? Niezbyt ucieszony z tego powodu, wróciłem do mojego pokoju i z kartonu "Na zawody" wytrząsnąłem nowiutkie, cały czas zapakowane kompozyty FreeJump. Aż żal otwierać. Zamontowałem czarno-granatowe strzemiona i zawalony tym wszystkim poczłapałem do Diamand. Kask, który stał na skrzynce ze szczotkami, zasłonił mi widok na dziewczynę, która stała oparta od drzwiczki i szepcząca coś do panny Trocinki. Dosłyszałem tylko coś w stylu "Jesteś piękna". Zrobiło mi się cieplej na sercu. Rzadko kiedy ktoś chwalił mojego konia za samo jego jestestwo. Zazwyczaj robili to bo świetnie skakała lub potrafiła się wykaraskać z każdej sytuacji. Gdy odłożyłem wszystkie graty, spojrzałem znów na tą dziewczynę. Wmurowało mnie. Diamand, kochana Diamand, która nigdy nie pozwalała się dotknąć obcej osobie, pozwalała na miziania. Nagle szatynka odwróciła się.
- Hej. - zagadałem, przypinając czaprak.
- H-hej... - odpowiedziała wyraźnie przestraszona. - To twoja klacz?
- Tak, widocznie cię polubiła. - kiwnąłem w stronę skaroszki.
- Yhym, jest śliczna. - powiedziała o wiele spokojnie muskając jej czoło. Nagle jej komórka zadzwoniła, a ona odebrała, rzuciła kilka szybkich zdań i rozłączyła się. - Przepraszam, muszę lecieć.
- Nic się nie stało. Do zobaczenia na treningu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz