- ...Zastanowię się - rzuciłam, a widząc jego minę dodałam - Cisza nocna... wiesz - zauważając całkowity brak reakcji z jego strony zmusiłam swoje zastałe usta do zrobienia czegoś na kształt półuśmiechu. Pewnie nawet rżenie konia wygląda ładniej...
- Przykładna z ciebie uczennica - pokiwał głową z udawanym zrozumieniem. - Rozumiem, rozumiem... - westchnął po czym zaczął zmierzać w kierunku wyjścia ze stajni.
- Do zobaczenia wieczorem! - rzuciłam jeszcze, ale tak cicho, że wątpię, iż usłyszał. Chciałam westchnąć, ale wydobyłam z siebie tylko parskniecie. Szybkim ruchem założyłam za ucho frustrujący kosmyk włosów i ruszyłam do siodlarni po kuferek ze sprzętem dla Venus. Wyjęłam z niego suchą odżywkę do grzywy i ogona oraz szczotkę do grzywy. Końska fryzura Venus była w opłakanym stanie, ale dzięki preparatowi udało mi się na szybko pozbyć większych kołtunów. Na końcu wyczyściłam kopyta, o ile można wyczyścić kopyta konia, który trzyma nogę w powietrzu nie dłużej niż 5 sekund... Tym razem udało mi się bez przeszkód założyć jej kantar, bo niewzruszenie żarła resztki siana. Przypięłam uwiąz i Venus wyprowadziła mnie na pastwisko. Bo takiego ciągnięcia chyba nie można nazwać prowadzeniem konia... Patrząc na tarzającą się w błocie ze śniegiem Venus, prosząc ją oczami, żeby się zmiłowała, nagle doznałam silnego ataku. Zakręciło mi się w głowie. Musiałam usiąść. Widziałam obok siebie Michaela! Skąd on się tu wziął?! Nagle brudny śnieg zamienił się na soczystą, zieloną trawę. Chłopak siedział dookoła mnie, i każdy klon na zmianę mówił słowa ,,kocha, nie kocha". Zrobiłam taki ruch ręką, jakbym odganiała muchy.
- Sio, panowie! Nic tu po was! - powiedziałam nieswoim głosem. Oni jednak dalej powtarzali swoja mantrę.
- Wypierdalać mi z tond! - ryknęłam zdecydowanie swoim tonem. - Jazda!!! - wrzasnęłam wskazując na drogę wyjazdową z akademii, która powoli zaczynała zapełniać się starym śniegiem. Wszyscy na raz wstali i mechanicznym krokiem ruszyli drogą przed siebie. Odwróciłam się wściekła. To. Nie. Jest. Prawda. Nie. Wierzysz. W. To. Zaczęłam płakać. To był odruch, nie panowałam nad tym. Mam dość tych ciągłych schiz. Po tygodniu zmiesza mi się to z rzeczywistością i będę myśleć, że jestem tu od wiosny. Zawsze mi się to wszystko, jasna choler.a musi wymieszać! Schizofrenicy wierzą w to co widza, i nie chcą się z tym rozstawać. Ja chcę. I to bardzo.
***
Bryczesy całkiem mi przemokły, nic dziwnego skoro godzinę siedziałam na mokrym śniegu. 18.30., a ja dalej nie byłam zdecydowana. Tyle się może wydarzyć... a tyle może nie. Tak czy siak wzięłam prysznic, korzystając z tego, że łazienka była wolna. Żadna z obecnych dziewczyn zdawała się mnie nie dostrzegać, a ja ich. Kolejne pół godziny zajęło mi wysuszenie włosów. Przysięgam na boga ojca że kiedyś obetnę się do uszu i sprzedam te pokichane kłaki, bo dłużej z nimi nie wytrzymam. Od suszenia zrobiło mi się na głowie jakieś siano. Zostawiłam kilka wycieniowanych pasm z przodu, a resztę zakiklałam w jakiegoś ohydnego, spływającego na kark koka. 19.30. Przewróciłam nierozpakowaną walizkę i wywaliłam jej zawartość na ziemię. Usiadłam na łóżku i wzrokiem penetrowałam powstałą na środku pokoju kupę.
- Tylko potem to posprzątaj - mruknęła Satiana nie odrywając oczu od książki. Jasne, jasne. Nagle wyrwałam z kupy jakąś błyszczącą, różową szmatę. Kto to tu obrzydlistwo zapakował?! To bluzka Abby! Obrzydlistwo! Ze wstrętem wzięłam szmatę w dwa palce i uniosłam do góry.
- For sale! - powiedziałam, ale u żadnej z dziewczyn bluzka nie wywołała empatii. Mówi się trudno. Otworzyłam okno, i nie zważając na wtargniecie lodowatego wiatru wywaliłam szmatę hen, daleko. 19.45. W co się ubrać?! 19.50. Nie mam się w co ubrać. 19.55. Do jasnej chole.ry, to tylko chłopak! Sama na siebie się mocno wkurzyłam. Na oślep wyłowiłam czarną, długą i zwiewną tunikę posiadającą długie rękawy z mankietami jak u koszuli. Że spodni wylosowałam krótkie, nieco jaśniejsze spodenki. Rewelacja! W akademii jest okropnie gorąco - za dużo tu grzeją i zawsze się gotuję w swetrach, co nie znaczy, że krótkie spodenki są tu odpowiednie... 20.00. Nie. Ma. Czasu. Moje niezwykle przepiękne <sarkazm>, białe, chude i nieproporcjonalnie nogi silnie kontrastowały z czarnymi spodenkami, za które włożyłam rąbek koszuli. Wyglądasz oldskulowo, nie ma co. Koszulina starej babci połączona z krótkimi spodenkami idealnymi na zimę + bose stopy były genialnym, niesamowitym w swej rewelacyjności posunięciem. 20.02. Chwytam pudełko ciastek imbirowo-piernikowych wystających z torby i rzucam przepraszające spojrzenie dziewczynom, które złowrogim wzrokiem patrzyły na cały mój burdel. Biegnę przez korytarz krótki odcinek. Całe szczęście, że mamy podgrzewaną podłogę - przemknęło mi przez myśl. Tunika faluje za mną jak tren, odsłaniając pewnie połowę mojego brzucha. Dopiero stając przed drzwiami zauważam z niesmakiem jak duży ma dekolt... 20.05. Trzy razy pukam do drzwi. Stoję dokładnie sekundę, kiedy wrota otwierają się milimetr przed moim nosem. Patrzę na Michaela krowimi oczami. W świetle korytarza muszę wyglądać jak śmierć - dotarło do mnie nagle. Śmiało zrobiłam krok do przodu.
- Proszę - powiedziałam patrząc mu w oczy i podając ciastka.
<To... Dalej mam się czuć zaproszona..? *przyniosłam ciastka! xD*>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz